Mamuna – zwodnicza pieśń leśnych cieni

W onirycznym świecie staro-słowiańskich baśni, gdzie wiatr szepce tajemnice przodków, a ziemia pachnie mokrą rosą i ziołami, rodzą się opowieści pełne magii i pokus. Ta historia, utkana z nici radości, namiętności i mroku, przeniesie was w czasy, gdy bogowie chadzali pośród ludzi, a duchy lasu kusiły śmiertelnych swymi zwodniczymi czarami. Przygotujcie się na podróż, w której jawa splata się ze snem, a serce walczy z rozumem pod urokiem mamuny.


W czas przesilenia letniego, gdy słońce złotą tarczą świeciło na niebiesiech najdłużej, a noc ustępowała miejsca dniowi, w wiosce nad brzegiem Wisły rozbrzmiewała radość. Lud zszedł się na polanę otoczoną dębami, co pamiętały wieki, by uczcić dar lata. Kobiety w lnianych sukniach, zdobnych haftem, wiły wianki z chabrów i rumianku, a ich śmiech niósł się wśród drzew. Mężowie grali na piszczałkach i bębnach, a muzyka, radosna i skoczna, budziła ducha wspólnoty. Ogień trzaskał w ognisku, rzucając ciepłe błyski na twarze zebranych, a woń palonego drewna mieszała się z zapachem kwiecia.

Pośród tanów i pląsów była dziewka imieniem Milena, o warkoczach jasnych jak len i oczach modrych niby wody jeziora. Znano ją w siole z dobroci i wdzięku, a serce jej, pełne nadziei, biło w rytm letniej pieśni. Marzyła o miłości, o duszach splecionych na wieki, o kimś, kto ujrzy w niej więcej niż jeno urodę. Tego dnia, w czas święta, czuła, że los gotuje jej coś niezwykłego, a wiatr szepnął jej imię, jakby wieszcząc przygodę.

Gdy słońce chyliło się ku zachodowi, a tańce rozgorzały na nowo, Milena spostrzegła na skraju polany człeka nieznanego. Wysoki był, smukły, o włosach czarnych jak noc i oczach głębokich, co zdawały się patrzeć wprost w duszę. Szaty jego, proste, lniane, nie kryły siły, jaka w nim drzemała, a wokół niego unosiła się aura tajemna, niby mgła o poranku. Milena poczuła, jak serce jej zadrgało, a w brzuchu zakiełkowała nieśmiała tęsknota. Nieznajomy zbliżył się, a ich spojrzenia splotły się w niewidzialnej nici. „Jam jest Leszek,” rzekł cicho, a głos jego brzmiał jak szum strumienia. „Z daleka przybywam, by radować się z wami.” Milena, urzeczona, wyciągnęła dłoń, a on ujął ją pewnie. Wkrótce tańczyli wśród innych, lecz świat wokół zdawał się blednąć, pozostawiając jeno ich dwoje w rytmie muzyki i płomieni.

Noc zapadła, a gwiazdy rozbłysły na firmamencie, lecz Milena nie mogła zmrużyć oczu. Myśli o Leszku, jego uśmiechu i dotyku, paliły jej umysł niby żar. Wstała cichaczem i ruszyła w las, gdzie księżyc srebrzył ścieżki, a liście szeptały pieśń nocy. Szła, prowadzona niewidzialną siłą, aż dotarła na polanę, gdzie wcześniej pląsali. Tam ujrzała Leszka, siedzącego na pniu, z fujarką w dłoniach. Grał melodię tak piękną, że serce Mileny zamarło w zachwycie. Gdy skończył, spojrzał na nią i rzekł: „Ciebiem czekał.”

Podeszła, a ich dłonie splotły się same. Poczuła ciepło jego skóry, a gdy dotknął jej lica, dreszcz przebiegł jej ciało. „Pięknaś jako rusałka,” szepnął, a ona, ulegając czarowi, przymknęła oczy. Ich wargi złączyły się w pocałunku, słodkim a zarazem palącym, jak miód zmieszany z ogniem. Leszek przyciągnął ją bliżej, a jego dłonie wędrowały po jej plecach, budząc pragnienia, o których dotąd nie śmiała myśleć. Noc otuliła ich swym płaszczem, a las zdawał się milczeć, świadkiem ich uniesienia. Milena oddała się mu cała, czując, jak granica między jawą a snem rozpływa się w magii letniej nocy.

Spotkania ich trwały w sekrecie, w cieniu drzew i blasku księżyca. Leszek opowiadał jej o dawnych bogach – o Perunie, co pioruny ciska, o Mokoszy, matce ziemi, i o duchach, co strzegą lasów. Milena słuchała, a słowa jego otwierały przed nią świat pełen czarów. Pewnego razu rzekł: „Chodź ze mną na obrzęd, cześć oddamy bogini miłości.” Zgodziła się, choć w sercu jej zadrgał cień trwogi.

Dotarli do polany skrytej w głębi boru, gdzie ogień płonął wśród kamieni pokrytych runami. Leszek wręczył jej wianek z ziela i kwiatów, sam zaś włożył na skronie wieniec z dębowych liści. Tańczyli wokół płomieni, a pieśń stara, w języku przodków, wzbijała się ku niebu. Milena czuła, jak ziemia drży pod jej stopami, a moc nocy wypełnia jej żyły. Leszek zatrzymał się nagle i rzekł: „Ofiarę złożyć trza.” Wyjął z sakwy wierzgającego zająca i podał jej nóż. „To dla Mokoszy,” szepnął. Drżąc, spełniła jego wolę, a krew spłynęła na ziemię, karmić duchy. Ogień buchnął wysoko, a Leszek objął ją mocno. „Jużeś moja na wieki,” powiedział, a ona, choć szczęśliwa, poczuła chłód w duszy.

Czas mijał, a Leszek zmieniał się w oczach Mileny. Oczy jego ciemniały, a słowa stawały się ostre niby krzemień. Znikał na dnie, wracał milczący, a ona daremnie pytała o przyczynę. Pewnej nocy sen ją zmorzył – widziała mamuny, leśne demony o dzikich oczach, co wabiły ludzi w swe sidła. Leszek stał pośród nich, a głosy ich śmiały się złowrogo. Obudziła się zlana potem i postanowiła odkryć prawdę.

Śledziła go cichcem, aż dotarła do jamy w lesie. Tam ujrzała Leszka, nagiego, otoczonego niewiastami o ciałach pokrytych sierścią i pazurach ostrych jak brzytwy. Śpiewały pieśń obcą, a on, w transie, zdawał się im przewodzić. Milena krzyknęła, a mamuny rzuciły na nią wzrok. Leszek podbiegł, lecz głos jego brzmiał jak syk: „Nie bój się, to jeno sen.” Wyrwała się i uciekła, serce jej pękało z bólu i zdrady.

W wiosce opowiedziała wszystko starszym. Kapłan, znający dawne znaki, orzekł, że Leszek był mamunem w ludzkiej skórze, zwodzicielem, co kusił niewinne dusze. Lud zebrał się, by oczyścić ziemię z jego obecności. Rzucono klątwę, a Leszek, wygnany, zniknął w lesie, gdzie miał pozostać na wieki, więźniem swych własnych czarów.

Milena, choć zraniona, odnalazła w sobie siłę. Zrozumiała, że piękno i pokusa mogą być złudą, a magia, choć kusząca, niesie mrok, gdy rozum śpi. Jej los stał się przestrogą dla innych – nie wierzcie obcym, co słodkie słowa prawią, i strzeżcie serc swych przed zwodniczym czarem. Mamuny, duchy lasu, czekają na tych, co ślepo idą za pragnieniami, a sen może obrócić się w koszmar. Niechaj ta opowieść przypomina wam, byście baczyli na kroki swe w cieniu drzew, gdzie jawa splata się z mrokiem.

.

.